Niczego w życiu nie przewidzisz, a już na pewno nie zaplanujesz życia co do minuty – to nauczka dla całej mojej rodziny na Święta. Czasem właśnie ta jedna minuta może zmienić bieg wydarzeń. Jedna minuta i pisałabym ten post z Warszawy, zamiast z Włoch.
Po udanym wypadzie na Boże Narodzenie w zeszłym roku, i w tym zdecydowaliśmy się wyjechać, pozwiedzać te prawdziwe, zimowe, lecz nie zimne, Wlochy. Padło na Ligurię. Przede wszystkim dlatego, że Wizzair otworzył w końcu loty Warszawa-Turyn.
Jadąc na Okęcie, ze zdecydowanie za dużym opóźnieniem, powoli i z trudem, godziliśmy się jednak z opcją Świąt w domu, w Polsce.
Mama hamowała się z przeklinaniem, tylko z powodu siedzących obok dzieci, tata, z krzywym uśmiechem, liczył ile pieniędzy (nie)odzyskamy, ja, bliska płaczu, stwierdziłam, że takie akcje przechodzą tylko w filmach, więc w ,,realu” to na pewno nie wyjdzie, a moja młodsza siostra skwitowała wszystko smutno: ,,wolalabym nie rozumieć, co się właśnie dzieje i się nie denerwować.”
Z tego miejsca ogromne, szczere gratulacje dla lotniska Chopina w Warszawie za brak kolejek i wysoką sprawność. Rzeczywiście, tak jak zapowiadali, przygotowali się na zwiększony ruch w tych dniach. Od tygodnia ogłaszano bowiem, iż coraz więcej naszych rodaków wybywa z domu na święta i polskie lotniska są na to przygotowane. Sprawdzili się i serio, wiem co mówię! 11:45 – zamknięcie bramki, a na terminal wparowaliśmy o 11:33.
Tata przeszedł pierwszy przez kontrolę bezpieczeństwa i na szybko wrzucał do walizki, wyjęte uprzednio na taśmę, elektronikę i kosmetyki. Ja, tuż po nim, jeszcze bez butów, podbiegłam do tablicy, sprawdzić numer bramki.
Torino – Final Call na czerwono (czyli, bez żartów, ostatnia minuta) – gate 45.
Serio? 45? To dokładnie ostatni na całym lotnisku. I tu kolejna lekcja, trzeba było nie robić sobie przerwy z siłownią, dobra kondycja przyda się nawet w grudniu! Walizka idealnie toczyła się po śliskiej posadzce, ja, trochę gorzej. Mój bieg z rozpiętymi butami, spadającymi, bez paska, spodniami, tabletem w ręce i dowodem w zębach, przyciągnął uwagę wszystkich. Mniej więcej na wysokości 30 bramki, pani przez głośnik oznajmiła ,,ostatni pasażerowie lecący liniami Wizzair, do Turynu proszeni są o niezwłoczne stawienie się pod bramką 45.” – ,,To ja!” krzyknęłam sapiąc, ale jeszcze co najmniej jeden zakręt i 50 metrów za nim, aby ktokolwiek mnie usłyszał.
Bez zbędnego budowania napięcia, zdążyłam, a tuż za mną, ku mojemu zdziwieniu, tata, machajacy biletami. Jechał ruchomą platformą, na co ja nie wpadłam, no ale i tak miałam lepszy czas od niego! To chyba myśl, że w poniedziałek musiałabym iść na uczelnie, zamiast zajadać Panettone do kawy, dodała mi skrzydeł.
Nigdy, ale to nigdy, nie poczułam takiej ulgi, gdy samolot wystartował.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy
Może to świąteczny cud, a może po prostu fart. Nazwijcie to, jak chcecie, ale dzień przed lotem nikt z nas, zmęczony, nie miał już ochoty lecieć, jednak walcząc, do utraty tchu (dosłownie!), o zdążenie przed zamknięciem tej nieszczęsnej czterdziestej piątej bramki, zmieniło nasze nastawienie do wspólnie spędzonych Świąt.
Idealnym przykładem jest tu moja mama, która od miesiąca bała się tego dnia, z powodu zamachów, a podczas kontroli bezpieczeństwa błagała strażnika słowami ,,Przysięgam, my naprawdę nic nie przemycamy, przepuści Pan nas!”
I właśnie tego wszystkim na Święta życzę, dojścia do wniosku, że najlepiej spędzona Gwiazdka, to ta gdy rodzina, nawet tylko ta najbliższa, jest razem i wspólnie działa, aby razem być.
Dziś, chyba pierwszy raz tutaj, trochę prywaty, no ale żeby nie było, że mało włosko, wrzucam parę zdjęć z pierwszych godzin w pięknym, świątecznym Turynie.


Buon Natale a tutti!