To już ostatni post dotyczący mojego pobytu w Kalabrii. Nadszedł zdecydowanie czas na pożegnanie się z wakacjami i wraz z nim to nastąpi. Poza Wyspami Liparyjskimi, miałam też okazję odwiedzić Taorminę.
W zasadzie spędziłyśmy tam zaledwie kilka godzin, ale to wystarczyło, aby zakochać się w tym cudownym mieście, niczym wszyscy pisarze opisujący tę ,,perełkę Sycylii”.
Taormina naprawdę ma coś w sobie! Możecie mówić, że jest przereklamowana i pełna turystów i nawet będziecie mieli rację, ale to miasto urzeka wszystkich, którzy choć raz je odwiedzili. Słyszałyśmy o niej dużo, przede wszystkim, że jest droga, pełna sklepów znanych projektantów i restauracji, serwujących sycylijskie produkty w wygórowanych cenach. Może w tym luksusie jest metoda? Jak tylko przeszłyśmy przez Porta Messina (Bramę messyńską), otwierającą turystyczną część Taorminy, poczułyśmy ten klimat. Po pięciogodzinnej przejażdżce autokarem, w większości przespanej, poczułyśmy się nie do końca na miejscu. Atmosferę luksusu i bogactwa tworzą, moim zdaniem, przede wszystkim turyści. Szykowne włoszki przyjeżdżające tu na zakupy, czy eleganccy panowie sączący aperitivo w wystawnych barach. Od razu i nam zachciało się lepiej wyglądać i chociażby nałożyć czerwoną szminkę na usta, aby wpasować się w ten ekskluzywny klimat. To pragnienie integracji z elitą stało się też podstawą do wydania trochę więcej pieniędzy, niż planowałyśmy.

W planie wycieczki, punktem rozpoczynającym zwiedzanie był taormiński ogród botaniczny, który nie należy do miejsc odwiedzanych przed turystów w pierwszej kolejności. Jest jednak malowniczym zakątkiem nieopodal centrum, o który zdecydowanie warto zahaczyć. Jego uliczki prowadzą między kamiennymi murkami, balkonami, schodami i rzeźbami. W tym miejscu możemy poczuć, czym jest tak naprawdę to ,,sycylijskie powietrze, którym się inaczej oddycha”, opisywane namiętnie i do znudzenia przez mieszkańców wyspy. Mieszają się tu bowiem aromaty owoców, drzew i kwiatów z charakterystycznym nadmorskim zapachem, co czuć wyjątkowo mocno w upalne i wilgotne dni sierpnia.
Wracając z tego urokliwego miejsca, postanowiłyśmy nieco zboczyć ze standardowego szlaku wycieczek i pobłądzić bocznymi ulicami. Punktem końcowym i zarazem najpiękniejszym naszego ,,zbaczania z drogi” był główny plac miasta Piazza IX Aprile wraz z kościołem św. Józefa (Chiesa San Giuseppe), skąd rozciąga się widok na wybrzeże.


Dotarłyśmy do Porta Catania, bramy zamykającej zabytkową część centrum, i przespacerowałyśmy się wzdłuż Corso Umberto I, zatrzymując się co sekundę, aby pogapić się w pełne przepychu witryny. Niestety, czasem i po to, aby coś kupić.
Już przed przyjazdem zaplanowałyśmy kupno wina migdałowego, które pochodzi z miasteczka Castelmola nieopodal Taorminy. Zwane jest inaczej eliksirem miłości. Każdy sklepik z winem zaoferuje wam degustację, bo wybór wcale nie jest taki prosty. Istnieją zarówno czerwone jak i białe wina aromatyzowane migdałami i rzeczywiście czuć różnicę w smaku. Czerwone jest znacznie cięższe i słodsze, zawiera aż 20% cukru, białe natomiast nieco lżejsze, wyczuć można w nim dodany aromat sycylijskich pomarańczy, jaśminu i karmelu. My nie mogłyśmy się zdecydować i wzięłyśmy dwie butelki.


Punktem uważanym za obowiązkowy do odwiedzenia jest też Teatr grecki, do którego dostać się można, wchodząc pod górę kolejną handlową uliczką. No i tym razem po drodze zatrzymałyśmy się przy niejednym straganie, a więc przed kasami okazało się, że mamy godzinę do odjazdu i rekonesans teatru zostawiłyśmy na kolejny raz, który mam nadzieję, nastąpi niedługo. Taormina odkryła przede mną królestwo zapachów i smaków, a także drugą twarz Sycylii, w końcu cały region jest, tuż po Kalabrii, jednym z najuboższych we Włoszech.
